Po wylądowaniu w Mexico City od razu udałem się na przylotniskowy dworzec autobusowy, skąd miałem wyruszyć do sąsiedniego stanu Puebla i zakotwiczyć na kilka dni w głównym mieście o tejże samej nazwie. Oczekując na autobus odkryłem kątem oka, że także mnie oczekują tu sztandarowe tacosy, których to porcję postanowiłem niezwłocznie zdegustować. Chciałoby się rzec: miłe złego początki… Może nie do końca jeszcze zdawałem sobie z tego sprawę, lecz wszelkie znaki na niebie i na ziemi zaczynały wskazywać, iż podczas tej eskapady tacosy będą towarzyszyć mi nieprzerwanie dzień w dzień. No, ale co tu dużo dywagować? Cała przyjemność po mojej stronie zwłaszcza, że różnorodność zarówno formy jak również i treści, owocuje niezmiernym bogactwem odmian tej smakowitej przekąski, a co za tym idzie obfitością niezapomnianych doznań dla mego skromnego podniebienia.
Na dworcu doliczyłem się, co prawda tylko trzech autobusów, strzegło ich natomiast aż pięć radiowozów. Również bramka z wykrywaczem metali, jak również przeszukanie bagażu podręcznego oraz obowiązkowe zdjęcie facjaty podczas wsiadania do autokaru sygnalizowały delikatnie, iż może faktycznie nie jest tutaj tak całkiem bezpiecznie. Z drugiej jednak strony miło jest dla odmiany przejechać się pierwszą klasą, oddając się poobiedniej sjeście przed hiszpańskojęzycznym telewizorem, pozwalając jednocześnie, aby delikatne bujanie zawieszenia ubijało powoli świeżo nabytą zawartość żołądka.
Podczas podróży kątem oka dostrzegłem pierwszy, spowity delikatnym dymkiem wulkan Popocatépetl, który jak miało się wkrótce okazać, przez miejscowych jest nazywany wulkanem Gregorio i jak przystało na mego imiennika, podobnie jak ja jest wciąż jeszcze całkiem aktywny. Podróż na szczęście nie ciągnęła się jak rasowa opera mydlana i do Puebli dotarłem w czasie zaledwie kilku odcinków telenoweli, czyli stosunkowo szybko, aczkolwiek już po zmroku.
Grzegorz Kogut
www.motokogut.com