“Po kiego diabła nam ta zmiana czasu” – zastanawiali się pewnie, po raz kolejny jak co pół roku, niektórzy z nas, budząc się w niedzielę.
Powszechnie znane argumenty za i przeciw są oczywiste – pierwsze to przede wszystkim oszczędność energii i pieniędzy, wśród drugich wymienia się rozregulowanie zegarów biologicznych i ryzyko pomyłek w razie zaniedbania przestawienia zegarów (już tych prawdziwych).
Dodatkowo, jak wiadomo, czasu nie zmienia się we wszystkich krajach świata, a nawet między Ameryką a Europą jest zwykle tydzień różnicy w terminie dokonywania tej operacji.
Praktycznie nie ma państwa, gdzie nieustannie nie trwałaby dyskusja nad celowością takiego przestawiania zegarków: “Przecież po sześciu miesiącach i tak wszystko wraca do starego, ja nawet we własnym samochodzie nie zmieniam godziny, pamiętając o różnicy i tyle” – komentuje Krzysztof Biegański z Wallington, New Jersey.
Kroniki przypominają, że zmiana czasu w USA nie zawsze była normą i po raz pierwszy nastąpiła podczas pierwszej wojny światowej. To było zwrócenie uwagi na niemiecki pomysł, rozważenie go i wprowadzenie w praktyce.
Warto zauważyć, że obecnie na terytorium Stanów wyłącznie w Arizonie i na Hawajach ten sam czas jest przez cały rok. Już w 2008 r. urzędnicy federalni odpowiedzialni za energetykę zlecili pierwsze szczegółowe badania, które miały wskazać, jak przestawianie czasu wpływa na oszczędności w gospodarce. Co się okazało? Że w skali dnia jest to zaledwie ok. pół procenta energii elektrycznej w kraju.
T.